-
No, dzieciaczki, bawcie się dobrze! - zaszczebiotała wesolutko pani
Bernadetta Żółkiewskon, poprawiając kołnierzyk koszuli swojego
syna.
-
Mamooo!- rzucił poddenerwowany Grywadzyn. Przecież ktoś mógł go
zobaczyć i co wtedy? Tyle lat ciułania na łatkę szkolnego
zawadiaki tylko po to, by stracić ją na rzecz bycia maminsynkiem?
-
Benia, zostaw ich, czas nas goni – powiedział ojciec, przeczesując
palcami gęste, brunatne wąsy. - Tylko tym razem nie wysadźcie
stajni i nie zbudźcie jakiegoś pradawnego demona. Nie stać mnie na
kolejne odszkodowania.
- To
było dawno i nieprawda! - wrzasnęła oburzona Karmelina.
Wystarczy,
że raz przebudzi się niechcący Nosferatu i od razu rodzice
wypominają ci to dzień w dzień. Co za nonsens. Kto by się
spodziewał, że w katakumbach starej katedry krzyżackiej może
spoczywać takie cholerstwo? Poza tym, gdyby nie ich wielkie
odkrycie, do teraz społeczność czarodziejska nie wiedziałaby, że
Ulrich Von Jungingen był wampirem! Powinni dostać za to
przynajmniej order Boruty III stopnia, a nie zawieszenie w prawach
ucznia na miesiąc i czyszczenie smoczych stajni do końca roku
szkolnego. System szkolnictwa zdecydowanie potrzebuje naprawy
moralnej... pomyślała
zniesmaczona dziewczyna.
-
W zeszłym półroczu! Jakiś miesiąc po tym, jak zgubiliście smoka
na Krupówkach... - ojciec rzucił jej groźne spojrzenie spod
krzaczastych brwi. Gdyby tylko te dwa diabły mogły być charłakami,
jak reszta ich rodzeństwa... ile sesji terapeutycznych by mu to
oszczędziło...
Rodzice
weszli razem do wielkiego kominka, a ojciec nabrał w dłoń pełną
garść proszku fiuu.
-
Słuchajcie mnie teraz, matoły. Jedziemy z mamą do Ciechocinka do
sanatorium, jeśli ten cudowny miesiąc relaksu przerwie nam choć
jeden wyjec, to pakujecie manatki i się wynosicie, zrozumiano?
Grywadzyn
i Karmelina spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Teraz będą musieli
bardziej uważać... żeby nie zostać złapanymi, no przecież chyba
nikt normalny nie pomyślałby, że zamierzają grzecznie siedzieć i
się uczyć. Od zarania dziejów uczniowie Chrumkowa robią wszystko,
łącznie z nielegalnym rozprowadzaniem ogrzego samogonu, poza nauką.
Z resztą, w kwestii edukacji szkoła też nie mogła się poszczycić
wielkimi możliwościami.
-
No jasne, tato, będziemy grzeczni – zapewnił z uśmiechem
Grywadzyn.
-
Jakoś w to nie wierzę – rzucił ze zrezygnowaniem w głosie
ojciec, ale już chwilę potem wraz z mamą zniknęli w zielonych
płomieniach kominka.
Grywadzyn
westchnął ciężko i zarzucił swoją starą, zdezelowaną kostkę
na plecy. Teraz już nie tworzyli takich dobrych worków bez dna, to
była stara, peerelowska robota. Wujek Eustachy musiał nazrywać
dobre parę metrów kostki brukowej w Jarocinie, żeby ją wywalczyć.
-
Tylko ja odnoszę wrażenie, że rodzice cieszą się, gdy się nas
pozbywają? - zapytał siostry, próbując nie skupiać się na
unoszących się wokoło pysznych zapachach napitków wyskokowych.
-
Wiesz, że chyba masz rację – odparła biorąc na ręce ich
wielkiego, spasłego kocura, Azazela, który nie miał nawet tyle
wstydu, by grzecznie za nimi dreptać (choć w przypadku jego
gabarytów raczej- potoczyć się za nimi), lecz kazał się nieść
aż do wrót akademii. - Chyba przytył – jęknęła dziewczyna.
-
Trzeba było więcej go karmić – odparł Grywadzyn, wciąż z
niechęcią wspominając dzień, kiedy Karmelina nakarmiła Azazela
jego porcją pasztecików dyniowych. Choć, nawet gdyby tego nie
zrobiła, kocur pewnie obsłużył by się sam. Przebrzydłe bydle.
Ale za to jakie urocze i mięciutkie.
Mieli
właśnie opuszczać Winnicę Mojżesza
– małą knajpę i stację fiuu stojącą u granic świniarszczyzmy
– gdy zza pleców usłyszeli dobrze znany sobie głos.
-
Hej, Karmelina, Grywadzyn, tutaj!
Ten
aryjski akcent rozpoznam wszędzie,
pomyślał Grywadzyn, ponownie uświadamiając sobie, że
czegokolwiek jego najlepszy przyjaciel Wilhelm Bieler by nie
powiedział i tak będzie to brzmieć jak rozkaz egzekucji. Genów
nie oszuka.
Bieler siedział za jednym ze stołów z butelką do połowy upitego
miodowego piwa przed sobą. Jak zawsze prezentował się nienagannie.
Jego koszula była idealnie wyprasowana i elegancko włożona w
spodnie, a przedziałek na włosach równy jak od linijki. Jego
twarz, choć przystojna, wydawała się chłodna.
Jego doberman- Reni, siedziała dumnie u jego stóp, raz na jakiś
czas sącząc wodę ze stojącej obok miski. Azazel zasyczał z
niesmakiem na widok swojej psiej znajomej. Mimo pokojowego
nastawienia Reni, zwierzaki nie przepadały za sobą. Chociaż to
mogła być wina ogromnej antypatii Azazela do wszystkich i
wszystkiego.
- Willy, mój ukochany aryjczyku, w końcu znowu razem, co? - zawołał
Grywadzyn, wesoło siadając naprzeciwko blondyna.
- Po pierwsze, nie mów do mnie Willy, to niepoważne – odparł
Wilhelm. - a po drugie... no, stary, dobrze cię w końcu widzieć.
Zawsze ledwo przechodzi mi to przez gardło, ale nudziło mi się bez
ciebie – zwrócił swój wzrok w stronę Karmeliny. - Ach, no i
Karmelka, piękna jak zawsze, o ile nie piękniejsza!
- Ach, Wilhelm, szarmancki z ciebie kłamca – rzuciła Karmelina z
uśmiechem, dając koledze kuksańca w bok i przysiadając się obok.
- Nie pijecie nic? - zapytał Wilhelm, pociągając łyk kremowego
piwa.
- Tutaj? Czy ja wyglądam na milionera? - zironizował Grywadzyn.
Winnica
Mojżesza była najbliższą i w
sumie jedyną w okolicach Chrumkowa knajpą. Dlatego też jej
właściciel, Mojżesz Goldberger nie oszczędzał klientów,
dyktując ceny trunków. Jakoś nieszczególnie przejmował się tym,
jak bardzo podsycał tym wszystkie antysemickie stereotypy. Jednak
nawet pomimo konkurencji w rozprowadzanym po ciuchu po korytarzach
Chrumkowa samogonie, biznes szedł świetnie. Może dlatego, że
uczniowskiej produkcji alkohol smakował trochę jak zmywacz do
paznokci połączony z sokiem z mandragory.
-
Dajcie spokój, ja stawiam – odparł Wilhelm, wyciągając z
kieszeni parę galeonów, po czym podniósł rękę i zawołał –
Hej, Rachela, jeszcze dwa piwa miodowe poproszę.
Chwilę
później, tuż przy nich znalazła się przepiękna, smukła
blondynka z dwoma butelkami piwa kremowego. Ani Grywadzyn, ani
Wilhelm nie byli w stanie oderwać od niej wzroku.
Żałosne...pomyślała
Karmelina, wpatrując się w to, jak chłopcy robili do Racheli
maślane oczka. Każdy wokół wiedział, że dziewczyna jest pół
wilą. Właściwie, dlatego ojciec uczył ją w domu. Jej...
pochodzenie było zbyt destrukcyjnie działające na męską część
populacji Chrumkowa. Karmelina wiedziała, że to jej aura przyciąga
tak mężczyzn, choć jako kobieta, dostrzegała wszystkie jej małe
niedoskonałości – zaczerwienioną, pokrytą trądzikiem cerę czy
wyłupiaste oczy.
Czar
prysł jednak, jak tylko Rachela znów zniknęła w tłumie klientów
z pustą już tacą. Rozmowa wróciła na dalsze tory.
-
Co ty tu w ogóle robisz, Willy? - zapytała zaciekawiona Karmelina.
Grywadzyn zapewne chciał zadać to samo pytanie, ale by to zrobić,
musiałby się oderwać od kremowego piwa, a na razie nie miał na to
ochoty.
Wilhelm
zazwyczaj przybywał na rozpoczęcie roku razem ze swoim ojcem
(wysoko postawionym szefem aurorów na granicy polsko-niemieckiej) .
Odkąd go znali przyjeżdżał zawsze idealnie na czas, prosto do
zamku, dlatego widok go tutaj, w przydrożnym barze tych
nieszczęśników, którzy z różnych powodów przybywali tu
wcześniej siecią fiuu, by potem wędrować na piechotę aż do bram
Akademii było nieco... nietypowe.
-
A pałętam się tak po zamku od rana i tak sobie pomyślałem, że
wpadnę tu, może spotkam kogoś znajomego, no i proszę,
nawinęliście się.
-
Siedzisz na Świniarszczyźnie od rana? To do ciebie niepodobne. Twój
ojciec też tu jest?
-
Nie... nie ma go... - odparł, ale w jego głosie brzmiała dziwna
rozterka. - Słuchajcie, powiem wam coś, ale jeśli mnie wydacie,
to...
-
… To zrobisz z nas mydło, albo jakiś fikuśny abażur? -
dokończył za niego Grywadzyn z szelmowskim uśmiechem. - No daj
spokój, ile my się znamy? Nikomu nie powiemy, nie martw się.
Bieler
rozchmurzył się. Grywadzyn i Karmelina mieli wiele wad, ale
tendencje do wydawania tajemnic do nich nie należały.
-
Siedzę tu tak naprawdę od wczorajszej nocy.
-
Co? Czemu niby? Poza tym, Akademię otwierają dopiero dzisiaj rano
przecież.
-
No, tak, siedzę tu od wczoraj – Chłopak nachylił się i zaczął
mówić ściszonym głosem – Wczoraj wieczorem ojciec wrócił
późno do domu i był cały roztrzęsiony. Wyglądał na
przestraszonego, a wiecie, że to u niego niecodzienne. Pytałem się
go, co się stało, ale nie chciał nic powiedzieć. Powiedział, że
mam pakować manatki, bo jedziemy do Chrumkowa. Całą drogę
wypytywałem go, skąd ten pośpiech i co się w ogóle dzieje, ale
mruczał coś tylko, że natychmiast musi wyjechać w jakieś ważne
delegacje i lepiej będzie dla mnie, jeśli wcześniej w tym roku
zjawię się w szkole.
Grywadzyn
i Karmelina słuchali go w milczeniu. Ze strony Bielerów
jakiekolwiek nagłe odstępstwa od rutyny czy wyżej ustalonych
planów były wręcz abominacją w ich idealnie zaplanowanym życiu.
-
Myślisz, że... że coś poważnego się stało? - spytała
zaaferowana Karmelina.
-
Nie, no skądże. Wzywają szefa aurorów na jakąś nagłą misję,
co też mogło się wydarzyć? - zironizował Grywadzyn.
-
Wiecie, mam nadzieję... że to tylko jakiś losowy wypadek. Jakaś
bitka wśród plemion górskich trolli, czy coś...
-
Naprawdę totalnie nic ci nie powiedział? Co za bezczelność! -
nadąsał się Grywadzyn.
-
No, pewnie, z czego ty teraz będziesz snuł teorie spiskowe? -
odparowała jego siostra.
-
Ta... to niepokojące, ale no... myślę, że gdybyśmy musieli
wiedzieć, to tata by coś powiedział... - odparł Bieler, ale
ciężko było nie uchwycić wątpliwości w jego głosie. - Lepiej
chodźmy już do szkoły, rozpakujecie rzeczy przed akademią
noworoczną.
Jeszcze
przed osiemnastą cały teren Chrumkowa wrócił do życia po
dwumiesięcznej przerwie, ku nieszczęściu okolicznych, mugolskich
farmerów, którzy już powoli dość mieli tych wszystkich hałasów,
które dobiegały ich zza ciemnych lasów Świniarszczyzny.
Po
dziedzińcach starego, barokowego zamku przechadzała się teraz
kolorowa tłuszcza, tak zwani „uczniowie”, choć nauka była dla
większości z nich pojęciem niemalże abstrakcyjnym. Jakieś
pierwszoroczniaki uciekały na drzewa przed rozwścieczonym dzikiem,
którego wyciągnęły zza krzaków przy lesie, starsi uczniowie
odwiedzali swoje smoki w stajniach... Karmelina przyuważyła nawet,
że Antek Słowacki w końcu zainwestował w porządną, ognioodporną
zbroję... jakoś przez ostatnie pięć lat wciąż nie znalazł
wspólnego języka ze swoim wyrełem krótkopyskim. Nadworny duch-
Hrabia Manteufel prowadził swój upiorny powóz pełen złota przez
uklepane dróżki przed szkołą, a syreny wabiły co mniej
ostrożnych uczniów nad brzegi jeziora. Żółkiewskonówna
słyszała, że w innych szkołach magii ceniło się bezpieczeństwo
uczniów ponad wszystko... cóż, tutaj raczej stawiano na naukę
przetrwania. Do końca półrocza liczba osób z poparzeniami
trzeciego stopnia, ugryzieniami dzików na całym ciele, czy też
nieszczęśników zaginionych gdzieś nad jeziorem osiągnie pewnie
wynik trzycyfrowy. Chyba nie musiała wspominać, że gdyby nie ona,
jej durny brat bliźniak umierałby jakieś siedem razy na semestr?
Czasem czuła się jak anioł stróż...
Na
głównym pawilonie rozstawione w kształt litery U stały już
grube, dębowe stoły, a uczniowie zasiadali na ławkach. Na samym
środku ustawiona była scena, na jakiej występować będzie komitet
uczniowski i nauczycielski, co jak co roku okaże się dla wszystkich
półtoragodzinną torturą. Najgorsze było to, że menu uczty
noworocznej nie pozwalało zignorować nudnych popisów scenicznych i
skupić się na jedzeniu, bo by oddać honor polskim tradycjom,
głównymi składnikami większości dzisiejszych dań były cebula i
kapusta. O ile Karmelina i Grywadzyn umieli jeszcze jakoś to przeżyć
i przeszukując meandry tychże wykwintnych dań znaleźć coś na
ząb, o tyle biedny Wilhelm nie umiał nigdy się pogodzić z brakiem
ziemniaczanych potraw na stole, o czym nieustannie każdego roku
trąbił potem Grywadzynowi całą noc, stękając ze swojej górnej
pryczy, jak to bardzo jest głodny. Dlatego Grywadzyn od lat zabierał
ze sobą do szkoły w torbie kiszkę ziemniaczaną, by w razie
potrzeby nakarmić, lub udusić nią Wilhelma w nocy.
-
O, Boruto... zaczyna się... - rzucił zrezygnowany Grywadzyn, gdy na
scenie pojawiła się dyrektor szkoły.
Profesor
Jadwiga Flamel była piękną, lecz nieco zbzikowaną kobietą. Lata
pracy z chrumkowską młodzieżą doprowadziły ją do czegoś w
rodzaju choroby dwubiegunowej. Można było ją spotkać tylko w
dwóch nastrojach – histerycznym lub depresyjnym. Jak nikt inny
potrzebowała porządnego urlopu, tyle że nie było nikogo na tyle
głupiego, kto chciałby ją zastąpić na jej zaszczytnym
stanowisku. Nawet jej mąż- Nicholas, nie kwapił się do tego.
Tłumaczył się tym, że by dalej móc prowadzić swe badania, musi
zachować jasność umysłu.
-
Witam... uczniowie – powiedziała z uśmiechem, jednak słowo
uczniowie wymawiała z
taką niechęcią, jakby chciała powiedzieć mali oprawcy.
- Na inauguracji nowego, cudownego roku w naszej chrumkowskiej
akademii. Zapewne tak jak i wy, mam nadzieję, że rok ten minie
spokojnie i obrodzi w wiele sukcesów...
bla,
bla, bla... Pomyślał
Grywadzyn, wpychając sobie do buzi wielką łyżkę paprykarza
szczecińskiego o smaku cebuli i z uwagą przyglądającemu się, jak
Antek Słowacki parę metrów dalej wplata niczego nieświadomej
Maryli Mickiewicz krążki cebulowe we włosy. Był to wyjątkowo
nużący pokaz idiotyzmu Antka, ale Grywadzyn był ciekaw, czy Maryla
rozleje mu na głowę dzbanek kwasu chlebowego, czy może zacznie go
dusić wsadzając mu głowę w garnek kiszonej kapusty, gdy już
zorientuje się, jak nikczemnego procederu dopuszcza się jej
znienawidzony koleżka.
-
Ej, Grywi... - zaczepiła go Karmelina, akurat w momencie, gdy Maryla
przyładowała Słowackiemu gołąbkiem w sosie cebulowym w twarz.
Tego ruchu się po niej nie spodziewał, nowa technika.
-
Co? - zapytał od niechcenia. Chór szkolny właśnie zaczął
śpiewać Inwokację.
-
Nie ma Twardowskiego, patrz – odparła, wskazując palcem na puste
miejsce przy stole nauczycielskim.
Grywadzyn
dopiero teraz to zauważył. W przeciwieństwie do żeńskiej części
szkoły, nie skupiał całej uwagi na obserwowaniu każdego ruchu
diabolicznie przystojnego profesora Twardowskiego na każdej z uczt.
Jednak rzeczywiście, jego czarne, mroczne ślepia nie były obecne.
Inni uczniowie wyraźnie też to zauważyli, bo zaczynali ochoczo
szeptać między sobą, przyglądając się pustemu miejscu przy
stole.
To
prawda, Jan Twardowski był ekstrawaganckim ekscentrykiem, ale jego
nieobecność na uczcie była wysoce niepokojąca. Przecież profesor
astronomii od dziesiątek, jeśli nie setek lat nie ruszał się poza
teren Akademii. Chrumków był jedynym bezpiecznym dla niego
miejscem, gdzie ni mógł dopaść go diabeł, z którym zawiązał
umowę wieki temu. Tak ciemne, demoniczne moce nie miały wstępu na
ten teren.
-
Nie podoba mi się to – rzuciła Karmelina na tyle głośno, by i
Grywadzyn i Wilhelm ją usłyszeli.
-
Może w końcu czort go dopadł – rzucił Grywadzyn, wiedząc, że
tą perspektywą zdenerwuję wzdychającą do profesora Twardowskiego
od samego początku edukacji Karmelinę.
-
Nawet tak nie mó... - zaczęła, ale nie dane było jej dokończyć.
Nagły
trzask zagłuszył wszystko wokół. Grywadzyn aż podskoczył na
swoim miejscu. Przez chwilę myślał, że może to pani dyrektor
postanowiła dodać trochę pikanterii do corocznego, nudnego
przedstawienia, jednak już chwilę potem okazało się, że nie.
Na
środku sceny pojawił się wysoki, wąski lej powietrzny, który
zdmuchnął z jej powierzchni niemal wszystkich chórzystów, którzy
z głuchym łoskotem poupadali na zastawione daniami stoły. Wiatr
wzmógł się strasznie, spinki Karmeliny powypadały z jej włosów
sprawiając, że dziewczyna praktycznie nic nie widziała, tonąc w
burzy blond włosów.
Wokoło
podniosły się wrzaski. Przerażeni uczniowie zamarli na miejscach,
tylko niektórzy starszacy pomagali poobijanym chórzystom schować
się za stołami. Parę metrów dalej Antek uratował Marylę od
uderzenia lecącą w ich stronę ze sceny mównicą.
Grywadzyn
poczuł mocny uścisk na przedramieniu, a już chwilę potem, wiatr
ustał. To Wilhelm zaciągnął go pod okrągłą tarczę, jaką
chwilę wcześniej wyczarował. Do jego boku przyciskała się
przerażona Karmelina, gdy kolejne talerze obijały się o tarczę,
rzucane w ich stronę przez wichurę.
Wtedy
ujrzeli wielki błysk wycelowany z różdżki profesor Flamel prosto
w oko cyklonu. Głośne trzaśnięcie wstrząsnęło zamkiem, a już
po chwili, trąba powietrzna znikła, zostawiając po sobie jedynie
ogromne pobojowisko.
Gdy
pył, talerze, sztućce i porwani przez wiatr pierwszoroczniacy
opadli z powrotem na ziemię, wszyscy odwrócili zszokowane
spojrzenia w stronę sceny.
Na
jej środku, ciężko dysząc i sapiąc, w poszarpanej koszuli
siedział nie kto inny, jak profesor Twardowski.
Grywadzyn
przetarł oczy w niedowierzaniu.
-
Co tu się, na Borutę, dzieje? - zapytał skołowany Bieler, którego
zaklęcie tarczy wyraźnie kosztowało wiele energii. Cały był
spocony, a Karmelina podtrzymywała go pod ramię, by nie padł na
ziemię.
-
Nie mam zielonego pojęcia – odparł Grywadzyn, nie mając już ani
sił, ani ochoty na jakikolwiek groteskowy komentarz.
Zanim
ich mózgi zdążyły porządnie przeprocesować to, co widziały
głośny, wspierany sonorusem głos dyrekor Jadwigi Flamel rozniósł
się po całym pałacu.
-
Wszyscy uczniowie mają zostać natychmiast odprowadzeni przez
domowoje do swoich pokoi. NATYCHMIAST I BEZ DYSKUSJI! - wrzasnęła
głosem tak niepodobnie do niej stanowczym, że nikt nie zamierzał z
nią dyskutować.
Zza
ścian zamku zaczęły wychylać przyjazne duszki opiekuńcze,
domowoje, starając się opanować powoli gasnącą już panikę.
Grywadzyn wraz z Wilhelmem ruszyli za jednym z nich, choć
Grywadzynowi serce krajało się na myśl, że miał w takim momencie
oddalić się od siostry. Mimo jednak tak nagłego odizolowania ich
do pokoi, Grywadzyn wiedział jedno. Ani on, ani Wilhelm dziś nie
zasną.
***
Yaay!
Po długich latach autorskiej niemocy, w końcu udało mi się wskrzesić to opko. Czuję się jak jakiś nekromanta setnego levelu xd
Cóż, mam nadzieję, że nowa fabuła i parę zmian jakie wprowadziłam was nie zrażą, a może nawet wam się spodobają, w każdym razie zachowałam nasze złote trio- Karmelkę, Grywiego i Wilhelma i starałam się nie zmieniać ich charakterów, bo wcześniej ich odbiór był raczej pozytywny. Well, nie mogę wam powiedzieć, kiedy next, bo sama nie wiem kiedy moja kapryśna wena znów zagna mnie do pisania, także no :P