Och, tak, głupich historii o
rodzinie Warchołów krążyło dużo więcej, niż tych szablonowych, sąsiedzkich
opluwań. Głównym piewcą tychże przedziwnych nowin ze świata pana Alojzego była głowa wielodzietnej, zamieszkującej tuż za płotem rodziny Dymitowiczów.
Alosza Dymitrowicz nie był przyjemnym sąsiadem. Znienawidził wesołych Warchołów, gdy ci tylko postawili po raz pierwszy stopę w swej skutej lodem
posesji tuż obok niego. No bo, jak tak można, by Rosjanin z dziada pradziada z
rodziną chełpiącą się i przeszłością komunistyczną i carską na swój nędzny dom
zarobić musiał sam, a jakaś banda przeklętych, przesiedlonych Sybiraków
dostawała taką piękną chałupkę ot tak? O, nie, honor Dymitrowicza nie pozwalał
mu puścić tego płazem. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród, mości panowie
rosyjscy, nigdy! Grzmiał w duszy, gdy co rano musiał przeżywać widok Warchoła, uśmiechającego się do niego przyjaźnie przy odśnieżaniu chodnika.
Jak on w ogóle miał czelność się do niego szczerzyć?
Lata mijały, a nienawiść zawziętego Aloszy nie. Niczym jednoosobowa Armia Czerwona przyszywał do sąsiedzkiej rodziny łatkę za łatką. Prawdziwą antypatię popartą dowodami, poczuł jednak do tych przeklętych bliźniaków, które narodziły się w rodzinie rok po przeprowadzce. Myślał, że ich nocne płacze, które stanowczo zbyt często brał za kolejne ataki śnieżnych wilków, to najgorsze, co spotka go ze strony tych gówniarzy, okazało się to jednak tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Lata mijały, a nienawiść zawziętego Aloszy nie. Niczym jednoosobowa Armia Czerwona przyszywał do sąsiedzkiej rodziny łatkę za łatką. Prawdziwą antypatię popartą dowodami, poczuł jednak do tych przeklętych bliźniaków, które narodziły się w rodzinie rok po przeprowadzce. Myślał, że ich nocne płacze, które stanowczo zbyt często brał za kolejne ataki śnieżnych wilków, to najgorsze, co spotka go ze strony tych gówniarzy, okazało się to jednak tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Tak wcześniej Dymitrowicz
przewracał się z boku na bok całą noc, zastanawiając się nad przedziwnymi
zachowaniami Bogusława, doprowadzając swą pulchną żonę Nataszę do regularnych
gróźb pozwem rozwodowym, tak teraz był pewien, że ta rodzina to wysłannicy
Szatana, skierowani tu, by zniszczyć jego sielskie, mroźne życie. Bowiem
fakt, iż jego sąsiad regularnie, w pięćdziesięciostopniowym mrozie przechadzał
się po wsi w samym sweterku, czy że czasem jego żona niosła pod pachą gazetę,
gdzie ruszały się zdjęcia, przyprawiał go tylko o zakwasy na
zamarzniętych płatach mózgowych, jednak dorastanie Żółkiewskonowych bliźniaków
skazało go na realny ból fizyczny.
Pierwszy raz przez tych dwóch
huncwotów Dymitrowicz trafił do szpitala w 2006 roku. Łowił sobie ryby w
przerębli jak gdyby nigdy nic, gdy nagle zobaczył tę ich małą blondyneczkę,
raczącą się urokiem nieustającej zimy, jeżdżącą na łyżwach na tym samym
jeziorze, czyli straszącą mu ryby! Nie mógł na to pozwolić i wściekły ruszył z
batalią krzyków na pięcioletnią dziewczynkę, ona jednak, jak przystało na
wszystkie dzieci w tej wiosce, nazywające Dymitrowicza Krampusem, nie uciekła,
lecz stanęła przy brzegu jeziora i po prostu patrzyła. Alosza zamierzał
zignorować to, ale nagle, ni stąd ni zowąd, pod jego carskimi czterema literami lodowa pokrywa pękła! Spędził dwa tygodnie w szpitalu z wymrożenia, myśląc nad tą sytuacją.
Pękł metrowy lód! To nie mógł być przypadek! To dziecko było jakimś demonem.
Później było tylko gorzej.
Gdy Dymitrowicz wzorem swego wuja egzorcysty, do teraz przemierzającego Czarnobyl,
postanowił wypędzić z dzieci demony święconą wodą, zamarznięte już kropelki
wody tej uderzyły w niego rykoszetem.
Dwadzieścia trzy. W przeciągu
sześciu lat Dymitrowicz dwadzieścia trzy razy był gościem podmiejskiej izby
przyjęć. Czasem nawet zastanawiał się, czy tam nie zamieszkać. Czternastu.
Tylu egzorcystów, psychiatrów, mediów i wszelakich szarlatanów Alosza
sprowadził do wioski, by ci poradzili sobie z demonicznymi bliźniakami. Jakimś
jednak boskim zrządzeniem nikt oprócz niego nie widział w tych dzieciach nic
dziwnego!
— Locha, znoszę to ostatni raz!
Jeszcze raz zrobisz z siebie wariata przed wszystkimi sąsiadami, a wyprowadzam
się z dziećmi do Władywostoka do mamusi! — krzyczała Natasza za każdym razem,
gdy kolejny kaznodzieja opuszczał ich dom. A w ręku jak zawsze miała koszyk
najlepszej słoniny w ramach przeprosin dla rodziny Warchołów za głupotę
męża. To była słonina, którą mógł zagryźć bimber, znów wypłakując swe żale
staremu Pilipiukowi!
— A proszę bardzo! Dobierzecie się!
Dwie wiedźmy! — wołał za nią, ocierając swego gęstego wąsa z tłuszczu od
kiełbasy. — Kiedyś wszyscy zobaczycie, że te dzieci to jakieś wybryki natury!
Ale pan Dymitrowicz miał
rację. Stary, zbzikowany krampus nawet nie wiedział, jak blisko prawdy jest. Nie
wiedział tego nawet ojciec bliźniaków- Bogusław Żółkewskon.
Ale właśnie za chwilę miał się
tego dowiedzieć. Powoli, ospale przeglądał Czarodziejską Matrioszkę w
poszukiwaniu jakichś informacji o ostatnim strajku w rosyjskiej filii
Ministerstwa Magii, kolejny raz przekonując się, że cecha mistrzów propagandy
pozostała w tym narodzie do teraz.
Siedział w ukrytym w głębi
kliniki gabinecie doktora Saragossy, czekając, aż owy jegomość zaszczyci go
swoją obecnością. Jak to jednak miał w zwyczaju, spóźniał się niemiłosiernie.
Ale Warchołowi nie spieszyło się, stres również nie był dziś jego kompanem,
a ten artykuł o machlojkach finansowych prezesa Związku Wolnościowego Goblinów
zapowiadał się ciekawie.
Cała siedmioosobowa rodzina Żółkiewskonów testy te przyjęła jako czystą formalność. Od dziesiątek lat w ich rodzinie nie narodził się nikt z realnymi, magicznymi zdolnościami, za co wdzięczni byli Bogu. W tej części Europy bytność w stanie charłaka była jak błogosławieństwo. Głównie dlatego, że jeśli jednak te iście czarcie umiejętności zostały w delikatnym, dziecięcym umyśle wykryte, oznaczało to dwie drogi- Polaris albo Chrumków. Obydwie wydawały się odpowiedzialnym rodzicom równie niezachęcające. W Polarisie stanowczo za często uczniowie lub ich pojedyncze kończyny padały ofiarą uschniętych żołądków niedźwiedzi polarnych, a Chrumków... Na Borutę, to po prostu Chrumków. Nie krzywdzi się tak własnych dzieci.
Cała siedmioosobowa rodzina Żółkiewskonów testy te przyjęła jako czystą formalność. Od dziesiątek lat w ich rodzinie nie narodził się nikt z realnymi, magicznymi zdolnościami, za co wdzięczni byli Bogu. W tej części Europy bytność w stanie charłaka była jak błogosławieństwo. Głównie dlatego, że jeśli jednak te iście czarcie umiejętności zostały w delikatnym, dziecięcym umyśle wykryte, oznaczało to dwie drogi- Polaris albo Chrumków. Obydwie wydawały się odpowiedzialnym rodzicom równie niezachęcające. W Polarisie stanowczo za często uczniowie lub ich pojedyncze kończyny padały ofiarą uschniętych żołądków niedźwiedzi polarnych, a Chrumków... Na Borutę, to po prostu Chrumków. Nie krzywdzi się tak własnych dzieci.
Gdy to właśnie Bogusław miał pożerać
wzrokiem najciekawszą część artykułu, wydając swoim umysłem osąd na
nieuczciwego prezesa, jego oczom ukazała się postać doktora Saragossy, która...
umówmy się, nie była widokiem wiele lepszym od ruchomego zdjęcia zgrzybiałego
goblina rozciągającego się na pół strony tytułowej. Po tym biednym człowieku
widać było na pierwszy rzut oka, że na co dzień musi wojować w domu z ośmioma
kobietami. Zupełnie samotnie na tym polu bitwy, bowiem liczne próby spłodzenia
syna, jak widać było na zdjęciu rodzinnym powieszonym tuż przy kalendarzu,
spełzły na niczym. Był chudy jak szkapa, o ile to możliwe chudszy od starego
renifera Żółkiewskonów. Włosy miał bujne. Można by rzec, że ich czarna barwa
nachodziła się już z szarością, jednak jego czupryna w tymże momencie była już
dosłownie czarno-szara. Okrągłe, poniszczone okulary zsuwały się nieustannie z
chudego, orlego nosa, a dłonie drgały niebezpiecznie, każdego pacjenta na sali
chirurgicznej wprawiając w stan palpitacji.
— Ma pan już te wyniki? Jeść
mi się chce, a żona dziś zrobiła rosół — ponaglił doktora Alojzy, odkładając Matrioszkę
na biurko.
— Tak, oczywiście! — odparł prędko
Saragossa. Jego zachowanie często uchodziło nawet za dziwniejsze niż Bogusławowe. Nie ma się co dziwić, był przecież pełnokrwistym czarodziejem,
któremu jakimś cudem udało się przetrwać siedem lat w Polarisie. Choć patrząc
na jego wiedzę ogólną, pacjenci szczerze w te siedem lat powątpiewali.
— No to mówże pan! — Warchoł znów pogonił nierozgarniętego doktora.
— No więc... — zaczął Saragossa, a
jego brew znów zaczęła niekontrolowanie podskakiwać, jak to miał w zwyczaju,
gdy się stresował. — Stał się cud! Oboje w pełni umagicznieni!
Stary Żółkiewskon musiał przez
chwilę rozpatrywać tę myśl, rozkładać na atomy w swym pięćdziesięcioletnim
umyśle, by nabrać pewności, że się nie przesłyszał. A nawet i po uzyskaniu pewności
swojego słuchu, dalej twierdził, że to głupi Saragossa na pewno się po prostu
pomylił. A znał tego starego świra już wiele lat, od narodzin jego pierwszego
dziecka i wiedział, czego można się po nim było spodziewać. Jakby nie patrzeć,
przy narodzinach zgubił w macicy jego żony jedno z bliźniąt. No dobrze,
może nie zgubił, ale pomylił jego nowego synka z łożyskiem. Następną wypłatę po
tym wydarzeniu Alojzy zainwestował w okulary dla doktora.
— Grywadzyn i Karmelina? Jest pan
pewien? Może to wyniki innych dzieciaków? — spytał delikatnie przestraszony. A
co jeśli się nie pomylił? Bogusław był optymistą, o ile można nim być mieszkając
na Syberii, dlatego też nawet nie dopuszczał do siebie tej myśli.
— Panie Żółkiewskon, a ile
czarodziejskich rodzin może być w naszym rejonie? — odpowiedział pytaniem na
pytanie Saragossa, poprawiając po raz kolejny swoje okulary. — Podpowiem panu.
DWIE. W czym ta druga to stare, bezdzietne małżeństwo charłaków. Nie robię
testów na umagicznienie w ilościach fabrycznych.
Żółkiewskon dopiero teraz zdał
sobie sprawę z niedorzeczności swego pytania. Syberia to nie Londyn. Tu mieszka
pół człowieka na kilometr kwadratowy i to i tak cud, jeśli ta połowa umrze
śmiercią naturalną, a nie zamarznie. Z drugiej strony jednak pan Bogusław przeszukiwał najskrytsze zakamarki swych wspomnień w celu odnalezienia w
pamięci krewnych, którzy choć trochę odznaczali się magicznymi zdolnościami.
Wuj Włodzimierz po imieninach u babci Grety zapewniał wszystkich, że umie
latać, ale to raczej magiczne zdolności alkoholu, niż jego samego. Była jeszcze
siostra cioteczna Izabela, przekonana o słuszności swoich sennych wizji, ale to
przecież nie magia, a czysty obłęd. Więc skąd to umagicznienie?
— Jest pan tego w stu procentach
pewien? Może pomylił się pan w obliczaniu wyników? — Coraz bardziej zrozpaczony Bogusław, niczym prawdziwy tonący brzytwy się łapał. Genia załamie się, jeśli usłyszy, że swoją
dwójkę ukochanych dzieciątek musi posłać do piekła szkoły z dala od
niej.
— Też byłem zszokowany,
dlatego dla pewności sprawdziłem trzy razy. To pewne. Śliczni, mali magowie.
Teraz zostało tylko po wakacjach posłać ich do Polarisu. Zaraz zapiszę panu
adres, pod który musi pan się wybrać, żeby ich tam zarejestrować... — Saragossa
już zaczął sięgać po zwitek pergaminu, ale Bogusław jako dobry ojciec nie mógł
na to pozwolić.
— NIE! — wrzasnął prędko, nieco
głośniej, niż planował. Widząc zszokowane spojrzenie doktora zmieszał się
nieco. — Ja... ja chyba poślę je do Chrumkowa.
Benia mnie zabije... pomyślał
w duchu. Ale, w sumie, jedna cholera, jeśli poślę dzieciaki do Polarisu, też
to zrobi.
Zapowiada się ciekawie, na pewno będę zaglądać regularnie :) Pomysł bardzo fajny i chociaż tytuł w pierwszej chwili do mnie nie przemówił, to teraz uważam, że bardzo pasuje mi do tego, jak piszesz ;)
OdpowiedzUsuńJeszcze przed tym, jak w tekście padło nazwisko Pilipiuk, to tak mi coś zapachniało Jakubem i Semenem [i nie mam na myśli aury, którą wydzielają :)]
Czekam na kolejny rozdział i tak nieśmiało zapraszam do siebie
www.snape-afterallthistime.blog.pl
Oj tak, Pilipiuk mym Bogiem! <3
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJakiej właściwie płci są bliźnięta? Parę razy pada określenie "bliźniaków" jakby chodziło o chłopców, zaraz potem słyszymy, że jeden z "bliźniaków" jest dziewczynką.
OdpowiedzUsuńGeneralnie opowiadanie jest bardzo ciekawe, ładnie napisane. Sam pomysł ma potencjał humorystyczny.
Chłopiec i dziewczynka. Nawet padają imiona- Grywadzyn i Karmelina.
UsuńCześć! :)
OdpowiedzUsuńWpadłam na bloga już wcześniej, jednak nie zdążyłam wcześniej przeczytać. Ale to nadrabiam! :)
Na wstępie powiem, że prolog mi się podoba. Naprawdę. Ma swój klimat. I bardzo mi do gustu przypadł. :) Ma taki "słowiański" klimat. Po prostu cud, miód, malina i orzeszki! :D
Wiem, że bardzo słodzę, ale przypomina mi się tutaj klimat Wiedźmina (<3), chociaż jest to osadzone w XXI w.
Pojawiają się bardzo fajne porównania. Najbardziej zapadło mi w pamięć porównanie do Armii Czerwonej. ;)
I powiem szczerze, że bardzo ciekawe imiona nadałaś dzieciom. :D I teraz zastanawiam się, czy takie naprawdę istnieją, czy to wymyślone... Ale raczej obstawiam, że są to jakieś staropolskie imiona. ;)
Myślę, że prolog jest dobrym początkiem tego opowiadania i z chęcią przeczytam pierwszy rozdział. :)
To już chyba wszystko.
Pozdrawiam! :)
Imiona są wymyślone przeze mnie :)
UsuńOjejejeje, że też ktoś przyrównał to do mojego ukochanego Wieśka :) tego się nie spodziewałam.
Kocham Twoje opisy. Wspaniale oddziałują na wyobraźnię, nie nudzą, są zabawne, ale realistyczne. Kocham!
OdpowiedzUsuńDbałość o szczegóły jest cudowna. Od wychudzonego renifera przez „Czarodziejską Matrioszkę” po drgające ręce Saragossy!
Nie można się nudzić, chociaż długie ściany tekstu trochę przytłaczają. Najlepiej byłoby podzielić je na dwa lub trzy akapity.
Szablon jest ładny, ale ciężko się czyta. Ponad połowę ekranu zajmuje obrazek. Jest piękny, ale tekst na niego wjeżdża. Z czasem zaczęłam po prostu kopiować tekst do Worda. Ucięło też pół bocznego paska :(
Dymitowiczów czy Dymitrowiczów? — W dwóch zdaniach obok siebie są inne wersje.
Słownik PWN nie zna takiego słowa jak „antysympatia”. Jest sympatia oraz antypatia.
„Nie wiedział tego nawet ojciec bliźniaków- Bogumił Żółkiewskon” — tutaj powinna być półpauza lub pauza zamiast dywizu + spacja przed nią.
„Głównie dlatego, że jeśli jednak te iście czarcie umiejętności zostały w delikatnym, dziecięcym umyśle wykryte, oznaczało to dwie drogi- Polaris albo Chrumków” — to samo.
W Rosji jest szkoła magii — Koldovstoretz. Poza tym co z Biurem Edukacyjnym Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów? Ono monitoruje większe szkoły magii. Za mniejsze (takie jak Chrumków) nie może poświadczyć, ale za rosyjską zdecydowanie tak.
Wielokropek to jeden znak, a nie trzy kropki:
... <— źle
… <— dobrze
Wiem, że większość komentarza to wskazanie błędów i przepraszam, ale naprawdę nie umiem chwalić. Poza tym nie chce mi się zbytnio pisać komentarza (robię to, bo boję się Przewodniczącego). Wolałabym już czytać dalej!
Cóż, przepraszam, pozdrawiam i życzę chęci do pisania!
Mag